środa, 15 lipca 2009

BRNO

Wnikliwe badania ekonomiczne i socjologiczne gliwickich prezydentów udowodniły, że istnienie tramwaju w Gliwicach nie jest opłacalne. Wykazano, że likwidacja tramwaju leży w interesie gliwickich mieszczan natomiast istnienie tramwaju w interesie nie leży.
Wyposażony w tę nowoczesną myśl rodzimych samorządowców udałem się do czeskiego Brna. Postanowiłem sprawdzić czy samorządowcy władający Brnem zbliżyli się do do tego poziomu wiedzy o zarządzaniu miastem, którą ze swobodą i nonszalancją posługują się prezydenci Gliwic, czy też powinni przyjechać do Gliwic po naukę. Okazało się, że powinni. przyjechać choć być może nie po naukę. Leży to w dobrze pojętym interesie Gliwiczan. Natomiast w interesie mieszkańców Brna leży, by prezydenci Gliwic nie dotarli tam pod żadnym pozorem. Nawet turystycznie!

Jakkolwiek intuicyjnie wyczuwam, że transport publiczny jest pod wieloma względami bardziej sensowny od prywatnego transportu samochodowego to pewności nie mam. A już z pewnością nie mam tak silnej pewności jak prezydenci Gliwic posiadają pewność nieopłacalności istnienia tramwaju. Mając jednak świadomość, że intuicja może mnie zawodzić postanowiłem zabrnąć do Brna przy zastosowaniu transportu publicznego, by w Brnie sponiewierać się nieopłacalnym w Gliwicach transportem publicznym w celu nabrania pewności o nieopłacalności tramwaju. Do Brna z Ostrawy dobrnąłem za pośrednictwem czeskich kolei. Dokonując prostej transakcji kupna biletu kolejowego przekonałem się, że Czesi stoją chyba o krok lub więcej kroków za Polakami w dziedzinie sprzedaży biletów kolejowych. Po pierwsze Polacy mogą mieć uciechę gdy się zorientują, że bilety służące do jeżdżenia Czesi nazywają jízdenky. Czechów może natomiast ubawić fakt, że kupowaniu biletów kolejowych w Polsce niemal zawsze towarzyszą kolejki do kas oraz dworcowy smród. Pomimo śmiesznych nazw i dziwnych słów, drukowanie biletów czeskich jest znacznie sprawniejsze niż drukowanie nieśmiesznych słów i poważnych nazw polskich. Krajową zasadą jest, że polscy podróżni dzięki uprzejmości stosownych służb kolejowych mają okazję uczestniczenia w celebrze mozolnego drukowania biletów. Do emocji towarzyszących kupowaniu polskich biletów kolejowych dochodzą jeszcze wrażenia, które wyzwala piskliwy dźwięk drukarki igłowej emitowany za pośrednictwem mikrofonu kasowego, którą podniesionym głosem stara się przekrzykiwać kasjerka słyszana przez charczące i poszarzałe głośniczki zamontowane na średnio czystej szybie dworcowej kasy. W tej dziedzinie Czesi wydają się słabsi. Stanu rzeczy nie może usprawiedliwiać nawet fakt, że drukarki i głośniczki są najpewniej produkowane w Chinach.

W niespełna dwie i pół godziny dobrnąłem do Brna. Pobieżny przegląd dworca dokumentuje głęboką ekonomiczną i socjologiczną niewiedzę narodu czeskiego. Choć wiadomym jest, że transport publiczny jest inwestycją nieopłacalną to na dworcu przetaczają się tłumy nieświadome tej oczywistej nieopłacalności.

Dworzec kolejowy w Brnie.

Tłumnie korzysta się z kas, przy których podróżni nie potrafią porządnie uformować nawet prostej kolejki do kas. Jakieś elektroniczny wyświetlacze, jakiś kosztowny system nagłośnieniowy, jakieś dotykowe monitory z rozkładami jazdy - po co to wszystko? Po jakiego czorta te samoobsługowe przechowalnie bagażu? Po co szastać publicznymi środkami jak można nie szastać?

Ekran dotykowy stanowiący wyposażenie dworca kolejowego w Brnie służący podróżnym do poszukiwania połączeń kolejowych.


Samoobsługowe przechowalnie dworcowe zainstalowane
na dworcu kolejowym w Brnie.


Przyzwyczajonego do polskiej kreatywności i różnorodności w dziedzinie dworcowych reklam nachodziły mnie mdłości na widok nudnych i jednorodnych piktogramów na dworcu w Brnie. Cóż z tego, że daje się mi do zrozumienia gdzie można załatwić sprawy istotne z punktu widzenia podróżnego? Co mi po takich oczywistych informacjach?
Na gliwickim dworcu podróżny ma rozszerzoną paletę możliwości o okazję zaopatrzenia się w najtańsze obuwie w mieście, sposobność nabycia przydatnego w podróży zegarka czy też niezbędnych w podróży a niezwykle poręcznych głośników basowych do samochodu.

Polską twardą zasadą jest, że podróży koleją oraz podróżnego nie wiąże się z gastronomią. Gastronomii natomiast nie łączy się z alkoholem. Słynący z abstynencji i sportowej sylwety Polacy podczas podróży nie popijają oraz nie zakąszają. Podczas podróży koncentrują się na podróżowaniu. Jak już kogoś bardzo przypili to musi sobie rozwiązywać problemy gastronomiczne we własnym zakresie. Może też skorzystać z nieformalnego dystrybutora piwa, który przechodzi czasem przez korytarz wymawiając nieśmiertelne: - Piwo jasne, piwo jasne!
Generalnie jednak zaleca się by podróżny dbał we własnym zakresie o kurczaka w folii, pomidory oraz sól w serwetce a także jajka na twardo. Czy też inne podróżne smakołyki.

W Brnie szasta się bezmyślnie pieniędzmi publicznymi trwoniąc je na zbędne w podróży punkty zaspokajania potrzeb gastronomicznych. Alkohol traktuje się w Czechach bez należnej mu atencji. Nie dba się o trzeźwość społeczeństwa. Alkohol można kupić zarówno w przydworcowym kiosku, jak i w sklepie dworcowym, w dworcowym barze, kawiarni czy restauracji.

Bar na dworcu kolejowym w Brnie.

Kawiarnia na dworcu kolejowym w Brnie.

Restauracja na dworcu kolejowym w Brnie - nieudolna próba naśladowania kultowej sieci "Wars".

Ze zwykłej ciekawości wszedłem do dworcowego sklepu. Nie dość, że w tym samoobsługowym sklepie można było kupić gazety, kanapki i napoje to bezczelnie sprzedawano tu także piwo, wino i wszelkie inne alkohole. Cóż za absurd i niedorzeczność!!! W przydworcowym kiosku przekonałem się, że alkohol traktuje się tu jak zwykły towar handlowy. Cóż za ekstrawaganckie podejście do dystrybucji alkoholu! Nie dość, że Czesi nie mają świadomości, że transport publiczny jest nieopłacalny to jeszcze nie posiadają umiejętności dbania o trzeźwość.

Samoobsługowy sklep na brneńskim dworcu - miejsce oficjalnej dystrybucji wina, piwa i wódki.

Kiosk przed dworcem w Brnie. Ładny mi kiosk?

Nieodpowiedzialni czescy włodarze nie zdają sobie sprawy, że o trzeźwość obywateli trzeba dbać i walczyć poprzez sprawny system przepisów utkanych w formę ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. W Polsce udowodniono, że dzięki mądrze przemyślanym przepisom słowiański problem nadużywania alkoholu może zostać opanowany. Sprytny system koncesji i pozwoleń usprawnił mocno lokalne łapownictwo oraz zminimalizował spożycie alkoholu do niezbędnego minimum. Fakt, że to minimum znajduje się na dobrym światowym poziomie ale jednak jest ono najbardziej minimalne z minimów możliwych do uzyskania w polskich warunkach. Sprawność ustawy szczególnie wyraźnie widać na polskiej prowincji przy małych, prowincjonalnych sklepikach, przy których ustawa aż trzeszczy od skuteczności. Skupiający się wokół sklepików włościanie nie tylko nie sięgają już po alkohol w obrębie sklepu. Oni obecnie skupiają się tam by wspólnie czytać książki a czasem potańczyć i pośpiewać sobie, pokazując, że bez alkoholu można się też świetnie bawić. Podobno, ale nie jest to informacja pewna, w krajowym centrum ustawodawczym czyli w sejmie, używanie alkoholu powoli wychodzi z mody. Można wręcz przypuszczać, że sprawność ustawy testowana jest w pierwszej kolejności na posłach do sejmu. Miejsce zdominowane przez wieki przez alkohole zajmują obecnie kawa oraz herbata. Podobno w sejmowej restauracji coraz częściej słyszy się zażarte dyskusje o przewadze herbaty czerwonej nad zieloną, suto zakrapiane przedmiotami tych dyskusji. W Polsce wiadomym jest, że picie alkoholu w obrębie kościoła jest zabronione z wyjątkiem wina mszalnego pitego przez księdza podczas mszy świętej, wykonanego z wina zawierającego alkohol, którego nie wolna pić w obrębie kościoła. Zachodzi obawa, że ustawa może wkroczyć do kościoła i zabronić picie wina mszalnego przez księży podczas ich pracy czyli podczas odprawiania mszy. Po zawodzie kipera zawód księdza katolickiego należy do nielicznych zawodów, który wiąże się integralnie z konsumpcją alkoholu w pracy. Istnieje przypuszczenie, że narodowa namiętność do taniego, rześkiego winka owocowego wynika z próby naśladownictwa księży.

W Czechach Czesi mają blade pojęcie o tych sprawach i podają wino bezpośrednio przy murach kościoła. Pijąc takie wino czułem intensywnie niedorzeczność sytuacji. Ale spróbować chciałem więc się przekonałem na własnej skórze. Ściślej przełyku. Dopiero po dzbanie Frankovki uzyskałem obojętny stosunek do miejsca konsumpcji. Ale dzban musiał paść. I na szczęście padł.

Ulica Dominikánská - spożywanie wina przy murach kościoła.

Choć wiadomym jest, że przyszła kondycja środków transportu publicznego została przesądzona przez światłych gliwickich samorządowców to przed brneńskim dworcem roi się od plątaniny torów tramwajowych i trakcji elektrycznych. Włodarze 400 tysięcznego Brna zachowują się tak jakby nie mieli dostępu do kalkulatora i nie mieli możliwości dokonywania najprostszych obliczeń.

Siedziba brneńskiego magistratu - centrum wydawania opieszałych decyzji o sprawach publicznych w Brnie.


Po latach doświadczeń praktycznych nawet najgłupszy prezydent Gliwic jest łatwo w stanie stwierdzić, co się opłaca a co opłacalnym nie jest. Naczelna zasada jest następująca: wydawanie publicznych pieniędzy jest nieopłacalne - opłacalne jest natomiast ich nie wydawanie. Okazuje się bowiem, że wydawanie publicznych pieniędzy jest bardzo kosztowne. Skoro istnieje możliwość nie wydawania pieniędzy to należy z niej korzystać. No i oczekiwać na efekty. Najlepiej z dala od Gliwic.

Bezzasadna plątanina torów tramwajowych rzuconych pomiędzy świeżo wybrukowaną nawierzchnię brneńskich ulic jako przykład trwonienia dobra wspólnego.
W Gliwicach specjalistą od brukowej kostki uczynił się szef straży miejskiej.



Na przykładzie wymiany nawierzchni śródmiejskiej części Brna Brneńczycy wykazali, że najpierw robią a następnie myślą. Zanim zdążyli pomyśleć czy wymiana nawierzchni jest ekonomicznie opłacalna to nawierzchnia została wymieniona a tym samym okazja do przemyśleń brutalnie ucięta. W Gliwicach to się dopiero wymienia nawierzchnię na Starym Mieście!!!
W ostatnich latach, w efekcie wielomiesięcznych zmagań udało się z sukcesem na Starym Mieście wymienić nawierzchnię ulic Krótkiej i fragmentu ulicy Średniej. Choć było to poważne wyzwanie inwestycyjne do z sukcesem rzucono się dodatkowo jeszcze na wymianę nawierzchni ulicy Szkolnej.

Wyświetl większą mapę

Po dwuletnich zmaganiach łącznie wymieniono około 150 metrów bieżących nawierzchni uliczek. gliwickiego Starego Miasta. Na statystycznego mieszkańca Gliwic wypadło więc około 7,5 mm bieżących nawierzchni na rok! Brawo! Cóż za namysł i rozwaga!
Dodać należy jeszcze, że wydłużenie procesu wymiany nawierzchni czyni proces nie tylko dłuższym ale także droższym i bardziej zauważalnym dla mieszczan! Zamknięcie śródmiejskiej ulicy na pół roku to zawsze coś więcej niż na głupie 3 tygodnie.


Tramwaj w Brnie jako przykład szastania publicznym pieniądzem.

Aby odczuwalnie ograniczyć wydawane środki publiczne obywatele miasta winni zadbać o siebie we własnym zakresie. W celu ograniczenia kosztów funkcjonowania miasta zaleca się sprzątać i oświetlać miasto we własnym zakresie, utrzymywać jezdnie i chodniki ze środków prywatnych, przemieszczać się po mieście transportem prywatnym, edukować w szkołach prywatnych. W celu ograniczenia kosztów miasto winno zajmować się wyłącznie egzekucją różnego rodzaju podatków i opłat a także strategią i badaniem tego co jest opłacalne a co się już nie opłaca. Do zadań miasta powinno należeć także wypłacanie honorariów samorządowcom, którzy dbają o to aby likwidować wydawanie pieniędzy publicznych.

Tramwaj brneński oraz nawierzchnia wymieniona na kostkę granitową jako przykład braku samorządowej rozwagi w Brnie przy wydawaniu środków publicznych.

W Brnie na temat analizy opłacalności inwestycji publicznych nie mają bladego pojęcia. Na brneńskich ulicach obrzydliwie roi się od linii tramwajowych, trolejbusowych i autobusowych. Można wręcz odnieść wrażenie, że Brneńczycy zachowują się tak, jakby w Brnie nie istniały drogi umożliwiające przemieszczanie się prywatnymi samochodami albo też, jakby istniał jakiś zakaz poruszania się prywatnymi samochodami po mieście lub też nakaz nieporuszania się nimi. A nie po to przecież kupuje się na raty lub w lizingu prywatne, luksusowe samochody by nimi później nie jeździć. Nie po to się wydaje pieniądze, żeby potem jeździć tramwajami czy trolejbusami jak ostatni pętak. Nie po to marką kupowanego samochodu pozycjonuje się swój prestiż społeczny, żeby następnie upadlać w tramwajowym wagonie.

Wyrównaj do lewejTramwaj w Brnie po ulicach brnie.


Wnętrze brneńskiego tramwaju wyposażone w wyświetlacz rażąco podrażający koszt infrastruktury technicznej.

Rozkład jazdy jednej z brneńskich linii tramwajowych (Nr 1). Cóż z tego, że połączeń jest wiele skoro są one drogie a przez to nieopłacalne.

A cóż w Brnie? Nie dość, że miasto zostało porżnięte jak przedramię gitowca na wszelkie strony szlakami komunikacji miejskiej to jeszcze trwonione są publiczne środki na dalsze remonty i modernizacje utrwalające ten oczywisty i ekonomiczny bezsens.

Brneńskie ulice bezdusznie pocięte stalowymi szynami torów tramwajowych.

Na siłę usiłuje się uczynić śródmiejski transport szynowy bezgłośnym pakując między nowe nawierzchnie drogowe i tramwajowe szyny, drogie izolacje akustyczne kupowane za środki publiczne.

Montaż nowego torowiska dla linii tramwajowej na ulicy Pekařskiej w Brnie.

Akustyczna osłona szyny tramwajowej obniżająca hałas ale zwiększająca koszt budowy torowiska tramwajowego a tym samym zwiększająca nieopłacalność inwestycji.

Orędowinicy tego absurdu sponsorowanego z publicznych, brneńskich pieniędzy winni wiedzieć, że własny samochód wyposażony naturalnie w ogumienie zawsze będzie lepszy od drogiego, energiożernego i głośnego tramwaju telepiącego się stalowymi kołami po stalowych szynach. Prócz tego dla rozsądnych samorządowców zaletą transportu prywatnego jest jego źródło finansowania. Transport prywatny nie wymaga finansowania ze środków publicznych gdyż jest prywatny. Mało tego: przy sprytnie skonstruowanych strefach płatnego parkowania prywatny transport samochodowy może być dostarczycielem nie tyle kosztów ile wręcz dochodów. Docelowo należy rozważyć likwidację wszelkich środków komunikacji publicznej. Wedle analiz gliwickich samorządowców likwidacja taka znajduje ekonomiczne uzasadnienie. Według szkoły gliwickiej istnienie linii tramwajowej zasadne jest wtedy gdy dystrybucja biletów przynosi zysk. Nowością tej ideologii jest traktowanie inwestycji dobra publicznego jak kiosku z warzywami. Zwykle pieniądze publiczne wydawane są na stymulowanie rozwoju a nie na zdobywanie zysku. Od uzyskiwania zysku mieszczanie mają swoje firmy i zakłady pracy. Dzięki swojej aktywności gospodarczej zdolni są płacić podatki, które mają czynić ich życie wygodnym i sensownym. Podatków nie płaci się przecież po to tylko, że istnieje taki wymóg ustawowy. Podatki się płaci w jakimś celu. Szkoła gliwicka łamie te przestarzałe zasady. Może się jednak zdarzyć, że życie złamie też tę szkołę gliwicką. Mentalność zarządzającego warzywniakiem może być trudna do utrzymania na dłuższą metę.

Informacja turystyczna jako kolejny przykład niegospodarności i nieprzemyślanego wydawania publicznych pieniędzy.

Turystyczne broszury o Brnie i innych miastach czeskich umieszczone w kosztownych regałach punktu informacji turystycznej w Brnie.

Nie dość, że bezmyślnie postępuje się w kwestiach transportu publicznego to szasta się pieniędzmi publicznymi na punkt informacji turystycznej choć pewności nie ma, że Brno stanie się czeskim Zakopanem. Według szkoły polskiej informacje turystyczne urządza się w tych miejscowościach, do których przyjeżdżają tłumnie turyści. Naiwnym być trzeba by organizować informację turystyczną w miastach, w których nie pojawili się jeszcze tłumnie turyści. Absurd brneńskiego postępowania widać zarówno w przestronności pomieszczenia jak i w ilości nagromadzonych i nadrukowanych materiałów informacyjno-turystycznych, które przecież swoje kosztować musiały. Czy ktoś badał opłacalność tego wydatku?
Z punktu widzenia gliwickich samorządowców takiego oczywistego błędu by nie popełniono. Wiadomym jest przecież, że lokal służący do trwonienia publicznych pieniędzy mógłby zostać z powodzeniem sprzedany. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży nie zostałyby wydane na cel publiczny gdyż wydawanie jest nieopłacalne. Dzięki takiej koncepcji miasto pozbywa się niepotrzebnego majątku i głupiej pokusy przeznaczania cennych lokali na cele generujące tylko niepotrzebne koszty. Przecież w takich punktach informacyjnych kogoś trzeba zatrudniać a to jak wiadomo jest kosztowne a więc nieopłacalne. Zatrudnieni winni znać języki obce, które przecież są obce. Nie nasze. Na terenie Gliwic nie trwoni się więc pieniędzy na samodzielne punkty informacyjne czynne w dniach wolnych. Jeśli ktoś chce się bawić koniecznie w turystykę to niech sobie jedzie w góry albo nad morze. Albo nawet do Brna. Niechże da Gliwicom spokój. Nie dość, że Gliwicach rozpoczęła się II Wojna Światowa to jeszcze będą się nam tu szwędać obcy ludzie. Nie po to krzyżować się tu będą autostrady, żeby tu się turystyka jakaś zalęgła i dawała niepotrzebne dochodu bogatym Gliwiczanom.

Breńska ulica pokancerowana szynami tramwajowymi z protestanckim kościołem w tle.

Warto wiedzieć, że Brno miało w przeszłości nieco bardziej kreatywnych gospodarzy choć być może nieco mniej konsekwentnych niż obecnie. Jedna z brneńskich ulic (patrz wyżej) zamknięta jest sylwetką kościoła protestanckiego. Za czasów uszczęśliwiania społeczeństwa przy zastosowaniu socjalizmu pojawiła się w Brnie koncepcja zburzenia kościoła. Powodem powstania tej koncepcji było otworzenie widoku dostojnej fasady białego Domu Partii, który zasłania kościół. Być może z niechlujstwa albo też z innych przyczyn koncepcja padła. Kościół nadal wieńczy ulicę. I nadal zasłania biały budynek. Twierdzi się, że na całe szczęście. Gdyby jeszcze zlikwidowano tory tramwajowe nieopłacalnego transportu publicznego to można byłoby mówić o pełni szczęścia.

Billboard sporządzony za publiczne, brneńskie pieniądze upamiętniający działalność Gregora Mendla w Brnie - wydatek o wątpliwej, z gliwickiego punktu widzenia, opłacalności.

W Brnie mieszkał i prowadził działalność naukową Gregor Mendel, słynny na cały świat naukowiec, który zajmował się z sukcesem genetyką. Genetykę zgłębiał przy wykorzystaniu zwykłego grochu zwyczajnego. Mendel był zakonnikiem w brneńskim zakonie augustianów. Cwani brneńscy samorządowcy wykorzystali ten fakt ze szczętem do wyczyszczenia miejskiej kasy na potrzeby trąbienia o tym fakcie za pomocą drogich i nieopłacalnych billboardów. Po co to komu? Mieszkaniec Brna wie co trzeba o brneńskości Mendla. Do kogo więc ten komunikat? Do przyjezdnych? Do turystów? Wystarczy być prostym, średnio rozgarniętym prezydentem Gliwic by wiedzieć, że instalowanie bilboardów stanowi najprawdopodobniej przejaw nieopłacalnego uszczuplania kasy miejskiej. Skoro nikomu korona z głowy nie spadnie w przypadku nieistnienia publicznej informacji o Grzegorzu Mendlu to po co na siłę ludzi uszczęśliwiać.

Gliwice przetestowały z dobrym wynikiem podobną okoliczność na przykładzie twórcy kremu Nivea – Oskarze Troplowitzu. W Gliwicach nie ujawnia się nachalnie gliwickości Troplowitza. Nie szpanuje się pusto. Nie trwoni publicznych środków na popisywanie się lokalną historią. Główną, ale jedynie krótkoterminową okazją do szerszej prezentacji wybitnych Gliwiczan są zwykle wybory. W tym okresie powstają gustowne plakaty wyborcze zachęcające do oddawania głosu. Czasem nawet do oddawania substancji bardziej zmaterializowanych niż głos. Na mądrych i bystrych twarzach skłonnych do bycia wybieranymi, gości zwykle serdeczność, dobroć a czasem nawet skłonność do refleksji o losach i doli miasta. Z wyborczych plakatów nie tyle czuć wolę sprawowania władzy ile zdolność pozujących do nadnaturalnego zawijania głowy względem tułowia. W niektórych przypadkach można odnieść wrażenie, że proces pozowania do plakatu kończy się trwałym zwyrodnieniem szyjnej części kręgosłupa. Kandydaci do pełnienia ofiarnej służby publicznej są na plakatach elegancko i dbale wystrojeni w pachnące nowością niedzielno-świąteczne stroje. Choć jest to z pewnością złudzenie ale wydaje się, że z plakatów czuć powiew wyszukanych perfum przemieszanych według mszalnej proporcji z kulkami na mole oraz kotletem schabowym z kapustką zasmażaną. Od odległego historycznie i kulturowo Troplowitza trudno oczekiwać takiego ładunku naszości, swojakowatości. Po co więc nachalna reklama obywatela Gliwic, po którym pozostały tylko pudełka z oślizłym kremem Nivea? A nuż Troplowitz nosił pejsy albo nie posiadał napletka i niepotrzebna afera miejska gotowa! Rdzenna gliwcka, słowiańska, piastowska ludność nie pozostawiła by tu suchej nitki!


Policyjny radiowóz czyhający na Bogu ducha winnych brneńskich chuliganów.


Czy po to walczyliśmy o wolność aby teraz żyć w państwie czy też mieście policyjnym?

Niby po czeskim totalitaryzmie nie powinno być już śladu a jednak chwilami można się czuć w Brnie jak w państwie policyjnym. Czy to rano, czy wieczorem, czy też w nocy – co rusz jeżdżą wte i wewte radiowozy straży miejskiej czy też policyjne z napisem: POLICIE - POMÀHAT A CHRÀNIT czyli „Policja – pomagać i chronić”. Czy za taką wolność walczyliście Brneńczycy? Żeby sobie człowiek nie mógł rozbić nawet butelki na publicznym bruku? Żeby sobie nie mógł w godzinach nocnych przetestować możliwości strun głosowych? Żeby sobie wolny człowiek nie mógł wyrazić na odnowionej elewacji stosunku do drużyny piłkarskiej z Ostravy? A może CHWDP czy jak to się sprajuje w Czechach? W wolnych i demokratycznych Gliwicach policja i straż miejska działają znacznie bardziej dyskretnie. Gliwicka straż miejska aktywna jest w godzinach urzędowania urzędów zapewniając spokój urzędowania. Policja nie trwoni natomiast czasu na parady po mieście i pojawia się zawsze wtedy kiedy jest naprawdę potrzebna. Policjantów można spotkać niezawodnie przy okazji morderstw, pobić ze skutkiem śmiertelnym, śmiertelnych wypadków drogowych, samobójstw, napadów z bronią czy innych istotnych dla lokalnej społeczności wydarzeń. Trudno jednak, by polsko-gliwicki policjant stawiał się na płycie gliwickiego rynku z powodu uczniackiego rozbijania butelek, pociesznej dewastacji szyb wystawowych czy też szczeniackiego wyrzygiwania się do miejskiej fontanny. Każdy był kiedyś młody i musiał machnąć sobie czasem pustą butelczyną czy też przejść jakże męską, piastowską lekcję wchłaniania większej ilości alkoholu, która nie zawsze kończyła się sukcesem. Poza tym do regulowania jurnych zachowań po alkoholu nie służy u nas policja lecz odpowiednia ustawa o wychowaniu w trzeźwości. Brak odpowiedniej ustawy przynosi, jak to widać w Brnie, nędzne skutki. Niewyposażeni w ustawę brneńscy radni wymyślają sobie gospodarcze absurdy przyczyniające się do tłamszenia handlu w godzinach nocnych. W swych brneńskich głowach wymyślili sobie, że nie istnieje potrzeba istnienia nocnych sklepów z alkoholami, chlebem i wędlinami w sytuacji gdy wkoło gęsto jest od pubów, knajp, winiarni i piwiarni. Jakże inaczej i ileż roztropniej myśli się w Gliwicach? W Gliwicach aż roi się od sklepów nocnych! Każdy Gliwiczanin wie, że o każdej porze dnia i nocy można zaopatrzyć się w bułeczkę, rolmopsa, lizaka z gumą do żucia a nawet piwo, wino deserowe czy brandy. Z możliwości tej korzysta się na tyle często, że zamknięcie takich sklepów powodowałoby masowe, mieszczańskie niezadowolenie.

Zadowolonych użytkowników tych nocnych wygód szukać należy wśród klientów śródmiejskich pubów, klubów i restauracji. To znaczne rozszerzenie możliwości ze strony otwartych na wygodę obywateli władz samorządowych, gdy można sobie kulturalnie zasiąść przy piwku w restauracji a w razie potrzeby wyskoczyć na chwilę do przyległego sklepu by ciachnąć w bramie puszeczkę paprykarza szczecińskiego, gulaszu angielskiego czy nawet pół litra ulubionej żytnióweczki. Beneficjentami takiego sprytnego rozwiązania są zarówno restauratorzy jak i sklepikarze oraz konsumenci. Kluczem do sukcesu są odpowiednio udzielane koncesje. A kluczem do koncesji są pieniądze. A kluczem do pieniędzy są koncesje. Wiadomo więc w co grać i z kim.

Mieszkaniec Brna może o takich rozwiązaniach jedynie pomarzyć. Jeśli nagle w nocy, a tego wykluczać nie można, zachce mu się zjeść czeską wersję mielonki turystycznej czy serek ołomuniecki to musi, jak jakiś birbant i hulaka, leźć po knajpach. Jeśli Brneńczykowi nocą zaschnie w gardle to albo zdecyduje się na skorzystanie z pobliskiego baru jak jakiś nędzny pijaczyna albo też będzie musiał schnąć do białego rana i dopiero wtedy, ze spierzchniętymi już ustami, będzie mu dane zaspokoić pragnienie sklepowym artykułem spożywczym.

W Gliwicach wie się dobrze, że kupowanie alkoholu w restauracjach się nie opłaca. Opłaca się w natomiast w przyległym sklepie nocnym. Innymi słowy namiętność do analizy opłacalności każdy obywatel Gliwic ma okazję wyssać z analiz swoich samorządowców. Tym sposobem mądrość rozprzestrzenia się jak powiat gliwicki długi i szeroki. Ze łba do łba. Z tykwy do tykwy.

Nie ma obaw! Uzený lalok to nie jest inwektywa!
Nie jest to określenie na zmyślnego prezydenta miasta!
To jedynie oznacza po czesku: WĘDZONE PODGARDLE.
Pomimo tego pasuje jak ulał.

A teraz muszę się zastanowić czy opłaca mi się dalej coś napisać.


11 komentarzy:

HuBar pisze...

To że Czesi są daleko za Polakami widać na każdym kroku.
Oni wyrzucają w błoto kasę, a przecież to ktoś może zniszczyć, ktoś może się upić i hałasować (a kto zainterweniuje?), ktoś pobrudzi i będzie trza czyścić...

Polacy już dorośli do tego stopnia ewolucji, Czesi jeszcze nie.

pozdrowienia z Łodzi

Anonimowy pisze...

Nasi W Ł O D A R Z E oszczedzają na budowę nowego urzędu, żeby poprawić sobie komfort pracy. Dotychczasowe warunki ich pracy są nieludzkie i niezgodne ze standardami europejskimi. I jeszcze do tegio my: stado intruzów...
pozdrawiam
ar

Ee pisze...

Przyznam, że przez trzy kolejne urlopy zwiedzałam bardzo intensywnie Czechy i z tekstem zgadzam się w 100%. Co więcej - dotyczy on nie tylko Brna ale i kilkudziesięciu odwiedzonych przeze mnie mniejscowości - mniejszych i większych. Z tym, że aby nie był on zbyt jednostronny, trzeba tez napisac o obywatelach mieszkających w tych miastach. Nie maja zwyczaju rzucać papierów na ulice, nie plują na chodnikach a KAŻDY wlaściciel sprząta po swoim psie. Najwieksze wrażenie zrobił na mnie młody człowiek spotkany na deptaku w Nachodzie. Piekne odrestaurowane kamieniczki, deptak ładnie wybrukowany. Środkiem idzie młody człowiek typu "kark", łysy byk z amstafem na krótkiej smyczy. Mordy mieli bardzo podobne :). I pieskowi się zachciało - przykucnął, na to właściciel najpierw próbował mu to wyperswadować szarpiąc za smycz i krzycząc "ne smisz". Gdy to nie pomoglo poczekal spokojnie aż pies skończy, następnie wyciągnął woreczek i dokładnie po piesku posprzątał. Szczęka mi opadła.....

www.sacrumprofanum.blogspot.pl pisze...

Wojtku, wielkie dzięki za te teksty. Szkoda, że dopiero teraz wpadłem na to w sieci.Przechodząc do prostego tematu porządku, to trochę dyskusja o wyższości świat Wielkiej Nocy nad Bożego Narodzenia. Po pierwsze nie brudzimy po drugie sprzątamy i odwrotnie. Jedno bez drugiego nie zadziała. Zresztą po kilkunastu latach mamy mały postęp w tej kwestii jeśli chodzi o Gliwice. Ktoś domyślił się wreszcie że Rynek należy sprzątać także w soboty i niedziele rano. Swoją drogą w miejscach gdzie dużo ludi bywa służby sprzątają na świecie na bieżąco. Ale o tym może jak znajdę odpowiednią dokumentację fotograficzną przeczytasz u mnie.

Anonimowy pisze...

Brawo za doskonały artykuł.
Swoją drogą - od jakiegoś czasu coraz częściej bywam w Czechach i nadziwić się nie mogę, że tuż za miedzą mieszkają niby nasi bracia - ale jakże inni, jakże bardziej rozsądni i pragmatyczni. I nie chodzi tu wyłącznie o komunikację miejską: tu chodzi o WSZYSTKO. Ta "czeska choroba" rozumiana jako fascynacja pogardzanymi przez lata "pepikami" rozprzestrzenia się wśród mojej rodziny i znajomych szybciej niż świńska grypa. I wydaje się na domiar złego - nieuleczalna!
Z czego ciesząc się przesyłam pozdrowienia dla autora!

Anonimowy pisze...

Witam,

Ciekawy artykuł ale da się coś napisać na TAK czy większość na NIE. Jeżeli się nie da i jest aż tak strasznie w tych Czechcach to jedyne co mi zostaje to życzyć wiele radości i szczęścia.

Pozdrwiam :)

Anonimowy pisze...

dokładnie ten tramwaj w Gliwicach nie miał sensu ekonomicznego

Anonimowy pisze...

typowe slaskie narzekactwo na Polske, bo kiedys bylo za niemca lepiej i dziadek w wehrmachcie i porzadek i w ogole. wezcie sie hanysy odlaczcie raz na zawsze od Katolickiej Polski i przylaczcie sie do czech, do niemiec czy gdzie wam sie tam podoba a od Katolickiej Polski prosze sie odgrodzic drutem kolczastym. Nie jestescie godni Polskiego Narodu Katolickiego

robcie referendum i do widzenia, nikt was w Katolickiej Polsce na sile nie trzyma

Anonimowy pisze...

Dużo po Czechach jeżdżę, jestem tam często. Debata polityczna nie odbiega brakiem standardów debacie w naszym kraju. Ale naród i mentalność trochę inna.
Posłużę się cytatem tego obrazującym: "Czesi to śmiejące się bestie! Mijają lata, zmieniają się ustroje... My napinamy muskuły, przelewamy krew, święcimy we własnym gronie nieznane reszcie świata rocznice - a górą i tak zawsze są Czesi".
Pochodzę z centrum Polski, ale wg mnie Czechy to bardzo przyjazny kraj. Nauczyłem się trochę Czeskiego i chciałbym poznać z tamtąd dziewczynę i się z nią ożenić. No i bezwarunkowo zamieszkać w Czechach. Bo mam dość rodaków. Naszego pośpiechu, naszej roszczeniowej mentalności, męczeńskich pretensji. Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem...

Anonimowy pisze...

coraz bardziej wstydze sie ....polskosci.Moze to zdenerwowac co niektorych ale mam dosyc polskiego syfu,wyzywalem kiedys tych co opuszczali kraj za chlebem ale teraz przejrzalem na oczy i zrobie to samo-wyjazd do Brna-jest tam dla mnie praca ktora w kraju nikt nie docenia.
Oba kraje wyszly z komunizmu ale jego brud pozostal na polakach-obojetnosc,korupcja,idiotyczne decyzje,zlodziejstwo.....
Artykol rewelacja daje do myslenia.

Monika Zawadzka pisze...

Ciekawy artykuł. Pozdrawiam